Jesus Chrysler Suicide - "Schizovirus 0" (reedycja)
muzyka.revolution.pl, XII.2004
Długo by się rozwodzić nad klimatami, jakie prezentują Jezuski ;). Kapelka bez apelacyjnie godna poświęcenia. Czy jest to metal czy nie, czy jest to altenative rock, grunge czy trash - mnie i tak, jako zagorzałego fana industrialu i głównie całej jego śmietanki zgarniętej przez Sonic Mayhem do soundtracku z Quake'a II, szczególnie przypadło do gustu ich drobne zahaczenie o ten gatunek, jak i różnostopniowe przycumowanie do reszty nurtów przeze mnie nadmienionych.
Zdaje mnie się, że mało kto kojarzy ten zespół, sam na niego natknąłem się przypadkiem,
w czasie jeszcze za małolatka oglądania w TV filmu "Inferno" z serii "Pokolenie 2000" - tym mocniej pragnę zaprezentować jego możliwości. Aczkolwiek w tej ekranizacji ludzkiej głupoty usłyszałem daleko odbiegające od ich normalnych klimatów remixy, które jednak zawładnęły potężnie moim umysłem. Na szczęście potem okazało się, że całość swoją tworzą, a raczej tworzyli chłopcy ambitnie... Tegoroczna reedycja Schizovirus 0 bardzo mnie zniesmaczyła i prawie wyrzygałem poobgryzane paznokcie. Cóż bardziej komercyjnego
i niepoważnego można zrobić, jak zebrać dokładnie wszystkie kawałki ze starego dobrego Schizoviruska, dodać do tego trzy piosnki, które żeby było fajniej, nie zostały skomponowane teraz, na potrzeby tego... śmiesznego albumu, tylko już wtedy w 1995 roku wypocone, podczas sklejania krążka i na koniec zmienić "szatę graficzną" na prosty, oczywisty, kompletnie nieoryginalny malunek na "nowej" okładce do "nowego" albumu. Tak więc mamy powtórke dokładnie starych utworów plus odpadki, które się nie dobiły wtedy do koryta, jak dobrze rozumiem... Bogowie ratujcie. Komercję konieczną zrozumiem, ale permanentnie gównianą...? Nigdy.
Nie mam pojęcia, chodzą słuchy, że rzeszowska banda będzie w grudniu tego roku, czyli teoretycznie niby na dniach, szykowała się do wyplucia nowego albumu (ile w nim nowości będzie to nie jestem w stanie określić). Może po tym dopiero będę w stanie ocenić jak bardzo popsuł się, bądź nie, ich klimat na czas obecny. Narazie wole skupić swe owłosione myśli na tym, co najlepsze - na Schizovirusie 0 - tym właściwym. Klimat jego prezentuje się, tak jak
i - nie wiem czy słuszne to stwierdzenie, jednakże jeszcze się pokuszę - klimat całej kapelki. Przykład: na ich forum rangi typu "końska spierdolina" to normalka:), podobnie fotki delikwentów, które można znaleźć na ich oficjalnej stronce (www.jcs.art.pl). Nie są jakoś specjalnie gore (khem, wogóle nawet), ale mają całkiem "słodki" klimacik, zawsze to lepsze niż świeżo wytarty ze spermy, uśmiechnięty ryj Madonny na okładce pisemka za 1,30 PLN;). Album rozpoczyna się żwawym utworkiem Lufanga Speed. Nie jest to jakiś specjalny fajerwerk, ale dobrze się go słucha - miło wywarzone ciężkie brzmienia z perkusją, naprawde dobrze skonstruowane razem ze sobą - po detalach poznać dobrą kapelkę łatwo. Tak też
z uśmiechem przystąpiłem do konsumowania kolejnego utworka, gdzie już rodzime teksty usłyszeć można (w pierwszym tracku inglisz się kłania), oczywiście z rurki grubszej niż mój mózgojad, typu: "wydrążeni w betonie czekamy na mesjasza". Coś w ten klimat całość leci, całkiem miło, a i czasem w tle jakieś cieplusie, wysokobrzmiące dźwięki da się dostrzec, ładnie budujące twardy nastrój. Superman podchodzi już właśnie bardziej pod industrial, może nie całkowicie ale ta ciężka nutka tych klimatów jest tutaj miło i wyraźnie odczuwalna. Jedynie szkoda, że utworek, w przeciwieństwie do pozostałych, jest raczej mało rozbudowany czy skomplikowany. Chociaż dzięki temu zyskuje pewnego rodzaju swój klimat, który mnie również podkręcił się mocno pod miskę. Często lubie przy nim odreagować jakiś gówniany paradoks współczesnego życia;). Mankamentem tutaj dla mnie jest fakt, iż kawałki są zarówno w polskim, jak i angielskim języku mocno ze sobą zmieszane. Nie ma w tym rozmieszczeniu utworów na płycie żadnego porządku, czy analogii, chociaż z początku może zdawać się, że co drugi track jest angielski. Dziwne wykonanie, moim zdaniem lepiej by było przynajmniej nadać jakiś logiczny ciąg w rozmieszczeniu tych utworów, gdyż taki misz-masz jakoś nie do końca sprawia dobre wrażenie spójnościowe tej całości. Następne kawałki prezentują się też dość smacznie - nie jest to jednolite dążenie do stworzenia silnej atmosfery. Frywolnie i jakościowo zmieniają swoje nurty, co jest w miare dobrze połączone. Następnym takim trackiem, który zapada mi w pamięć, to następny anglosaski twór: Feel Like Goin' Mad. Jakoś ta główna gitara grająca na początku powoduje, że lubie wracać do tego kawałka, mimo że potem jej brak jużdo końca, ale może to i dobrze. Później po rozciąganiu melodii następują smukłe przytonowania brzmień strunowych, aby po jakimś czasie znowu wznieść na wyżyny tempo i odbłysk melodii, stającej się znowu twardą i przyjazną dla receptorów. Podobnie mołgbym rzec sprawa ma się z Reichshof. Moje skojarzenia mogą być absurdalne, ale sama nazwa kawałka kojarzy się z jakimiś neonazistami, co powoduje, że niechętnie włącza mi się utwór do strawienia. Jednak te melodie mówią już co innego i wtedy szybko zapominam o pierwszym niesmaku. Z kolei Huge Bite Of Crap pomijąc, że trzyma nadal ten wyjątkowy, różnorodny i ładnie zespolony ze sobą fason, także bonusowo ogarnia mnie nutką sentymentalności - wszakże jego remix jest jednym elementem z wielkiej trójcy kawałków
z "Inferno" (od razu przypominają się klimatyczne i potężne tatuaże na ciele Rafała Maćkowiaka i ten grobowy, mistyczny smak filmu), zabawne gdyż remix brzmi całkowicie inaczej niż pierwowzór. Jest zmutowany na wszystkie możliwe sposoby i największym melomanom problem sprawiło by wyłowienie spójnych elementów w tych utworach. Początki Cold Stuff brzmią jak przytłumiony rozruch traktora, aby potem zgrabnie zamienić ten całkiem klimatyczny zlepek dźwięków w kolejną dobrą linię melodyjną. Smakowitość. Drugi promo track albumu (pierwszy to "Superman"), jedenasty na liście albumu to wyśmienity miks jajowych tekstów i przyzwoitej muzyki. Świnia na tronie, gdyż o niej mowa, zauroczyć potrafi już swym przyjaznym i jakże słodkim słowotwórczym czynnikiem ("Różowe mydło wpierdala dziki tłum, różowe gówno płynie kanałami", itp.:) Nie inaczej rzecz się miewa
z jednym z moich ulubionych kawałków albumu - Taniec Zajadaniec. Cóż bardziej uroczego, niż hasło brzmiące: "ludzkie mięso daje siłę, daje moc i witaminy" może spotkać nas w życiu doczesnym:). Wszystko tutaj jest wyjątkowo profesjonalnie ze sobą połączone, począwszy już od spoiwa pierwszego wjazdu gitarki, słyszalnego jedynie na prawy głośnik, z owym właśnie rozkosznym hasełkiem i dalszymi jego konsekwencjami (także z miłym wyciągiem ze "smakowitej" imprezki, z której to element głosowy zaczerpnięto do urozmaicenia utworu:) - ostatni tekst babki tuż przed zakończeniem kawałka, mimo że prosty, jest kochany i boski:). Yazgod Noise jakoś nie bardzo mi się spodobał. Inny klimat, różnie retuszowane dźwięki, układające się niby w jakąś tam poprychująca muzykę, mocno schizowe, jednak dla mnie nie mające większego smaku. Aczkolwiek pomysł ciekawy. Później już tylko najbardziej sentymentalny z płyty kawałek Anaconda's Child, którego remix zawarty w "Inferno" i płycie Jesusów "Remixed By 2.47", skradł mój umysł, zaprowadził po cichu za rączkę do świątyni piekła i skotłowacił go tam na wszelkie możliwe sposoby. Mowa tutaj dokładnie o: Anaconda's Child (Radio Edit Hip Mix) - polecam także do przesłuchania, jako całkowicie inny, druzgocący klimat (niestety cała płyka owa klimat ma nijaki, ale też ceniona to przeze mnie sztuka). Album nasz właściwy zamyka Wish, który także nie spuszcza z tonu. Swój wyjątkowy sposób brzmienia, dobra perkusja i troszkę industrialowa gitarka dobrze i taktownie kończy całość, jak na tak nietaktowny zlepek radosnej twórczości. Ma to niepowtarzalny urok:).
Rozpisałem się mocno, więc cut podsumowania bedzię ostry. Klimat płytki mam nadzieję udało mi się przedstawić - odmienne, nieschematyczne brzmienia - niezbyt skomplikowane, ale przyjazne. Poza tym ten brak skomplikowania potrafi także swoją wyjątkowością zająć umysł, w sposób taki, jakiego nie osiągnie rozbudowany potwór. Szkoda mnie rozwodzić się nad czasami obecnymi i wyczynami Jesusów. Równie dobrze mogłem być "na czasie" i wziąc pod swe plastikowe kowadełko tą tegoroczną reedycję Schizovirus 0, jednakże... nie... nie
w moim stylu zajmować się permanentnie komercyjną głupawką, nieporozumieniem, wymiecionym poczuciem smaku. Mam w sobię jeszcze odrobinę godności;). Przy okazji zapraszam do zapoznania się z resztą twórczości nietuzinkowych, rzeszowiańskich chłopców i trzymam kciuki, żeby ten nowo tworzony album okazał się jednak ambitną i godną "dawnych Jesusów" produkcją, a wtedy reedycję Schizovirusa uznamy za dobry żart,
a wszelkie ewentualności pominiemy ;).
8+/10
Honzo |