"ESO ES" ****
Tylko Rock - I 2000
ESO ES jest pełna sympatycznych niespodzianek, dobra odtrutka na ostatnio zauważalne karłowacenie rockowego artyzmu... Jesus Chrysler Suicide serwuje dawkę nieskrępowanego riffowego grania od dawna przeze mnie nie słyszanego. Na dodatek muzyka zaaranżowana jest ciekawie, pełno tu różnych fajnych smaczków elektronicznych (jednak nigdy nie ma w nich przesady!). Lokują one muzykę zespołu w środku współczesnego świata brzmieniowego i jakoś twórczo łączą parę nurtów muzycznych.
Pierwszy utwór Silikon Disco, od razu przystępuje do rzeczy: prosty riff, ostre granie, wokal lekko zorientowany na punk, różne elektroniczne bajerki w tle... Agencjom towarzyskim dostaje się mocno w Lola Wita Was. Dobry tekst, czadowy riff. Ale nie na tym koniec. Wokale na początku brzmią na ogół czysto. Ale potem wokalista śpiewa coraz bardziej forsowanym głosem. Orientalizmy, które wkradają się stopniowo do aranżacji jakoś dobrze pasują do zwariowanego tekstu.
Zmiana palety stylistycznej to nie problem dla tego zespołu. Jesus Chrysler Suicide przenosi się z jednego klimatu w drugi ze swadą starych klezmerów, ale takich nie zblazowanych piciem z różnych rockowych źródeł. Jest trochę bujającego blues-rocka i starego Sabbathu w Złym, trochę matallikowatych wpływów w Grunwaldzie 14:10. I nawet automat perkusyjny (fuj, obrzydlistwo!), pojawiający się w Kosovie, nie odrzuca mnie (jak to normalnie bywa).
Wyobraźnia nie opuszcza zespołu do końca tego albumu. Wieńcząca płytę Jama Weringa jest... odlotem w kierunku Australii. Długa cisza, odgłosy natury, grzechotka, potem długi burdonowy dźwięk i chór męski w typowej aborygeńskiej melodii ! Na tej płycie jest coś dla każdego. Nie dostrzegam tutaj ani koniunkturalizmu, ani rutynowego uprawiania wiernej muzycznej działki. Jest natomiast radosne, zaangażowane rockowanie które mówi "z rockiem może być świetnie, jak tylko ktoś ruszy tyłek".
Krzysztof Celiński |